Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sowej: muszą mieć czas ten sam, co na kopalni i w hucie, z tego żyją cholery!!!
Gdy mijał szary długi mur huty „Katarzyny“, nie mógł już opanować myśli. Jak się stało, że zadzwonił do Kostryniów, że wszedł? Kroczył spokojnie schodami, po czerwonym „władczym“, dywanie, wszystko dookoła nabierało szumu skrzydeł niewidzialnych.
Zapamiętał pewien charakterystyczny szczegół: poszczególne pokoje mieszkania Kostryniów pachniały osobliwie, zapachem drogich jedzeń. Przedpokój trącił zapachem dziczyzny — jadali taką dziczyznę co roku na Sylwestra u Cieplika, Koza, sztygarzy i w ogóle wszyscy. Salon pachniał orzechowym tortem. Tego już było za dużo!
Koza przypomniał sobie, kim jest: żadne zapachy nie wywabią go za klasowe mury partii. Z przeświadczeniem tym stanął spokojnie na środku salonu Kostryniów, w obliczu fortepianu, przedziwnego parawanu z pierścionków od cygar, wypchanego biustu sarenki (skroń sarenki owej miała w sobie coś ze skroni Zuzanny), wyścielanych krzesełek, wszelakich pufów, jakichś jedwabnych atłasowych podściółek i haftów, i obrazów, i słonecznej przestrzeni pokoju.
Serce sekretarza Kozy ścisnęło się tu, poniekąd filozoficznie, nad sprawą podziału dóbr: widział w życiu niejedno. Widział salon wojewody w Kielcach i w Katowicach. Chodził tam w delegacji, jako obrażona praca. Był raz w swym życiu nawet na Wawelu.
Nie imponował mu już chyba żaden zabytek. Ale żeby mieć taki przepych wyłącznie dla siebie? Żeby