Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzwi otwierała służąca, która śmiało mogłaby być siostrą sekretarza partyjnego?! Żeby z niemoralnego zbytku mógł wystrzelić tak piękny kwiat jak panna Zuzanna!
Koza nie siadał. Stał, czekał, przejęty tragizmem sytuacji. Bo kwiat, mimo że z błota zrodzony, był piękny.
Już szła... Widział ją zbliżającą się ze stołowego pokoju. Odbijała się w lustrze salonu. Kozę też odbijało owo lustro — martwe przedmioty nie zważają na różnice klasowe.
Szła w krótkiej sportowej sukience i w jakiejś bluzce zapewne, lecz Koza ani teraz, ani później przypomnieć sobie tej bluzki nie mógł. Jedno pewne, iż przez lekki materiał przeświecały jej piersi. Przeświecają mimo woli — szarpnął się w Kozie nagły okrzyk niewinności. Gdzież mają się podziać?
Stało się, Zuza podała mu rękę. Po czym rozległ się głos Zuzy. Porównać tego nie można z niczym. Może tylko z obłokiem? O co chodziło pannie Zuzannie Kostryniównej, Koza w pierwszej chwili nie zrozumiał. Nie znał żadnych obcych języków, a przecież jakby polski pomylił się sekretarzowi z obcymi nieznanymi językami.
Uchwycił jedno słowo: Dyskrecjonalnie.
Zaprzysiągł pannie Zuzannie natychmiast absolutną dyskrecję. Na mur. Niepotrzebnie chyba użył gwarowego nieco określenia „na mur“.
Zapewne! Przyszłej ludzkości, oswobodzonej z przesądów, twarz Zuzy wiele pozostawiałaby do ży-