Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czenia: uczernione brwi, podmalowane usta, puder. Mimo całą tę niegodną sztukaterię rozścielał się na rysach dziewczęcych piękny uśmiech.
Uczynki ojca Zuzy, organizowanie przez niego Straży Narodowej łamistrejków, organizowanie drużyn ratowniczych, które są zwykłą ochraną przeciw robotnikom, biblioteka dyrektorowej, wszystkie redukcje, ci wszyscy bezrobotni, którzy od tylu tygodni przechodzą przed sekretarskim biurkiem i płacząc rozkładają ręce — czyżby to wszystko było niczym wobec jednego uśmiechu?!
Panna Kostryniówna wciągnęła nagle powietrze z kryształowym szelestem. Założyła nogę na nogę, rąbek jedwabiu łysnął pod kolanem. Teraz mówi. Dyskrecjonalnie: o rzeczach partyjnych, robotniczych, kopalnianych.
Skądże wiedziała to wszystko? Skąd wiedziała rzeczy, nie znane jeszcze nawet w Domu Ludowym?
Komuniści szykują wielką manifestację na pogrzebie jakiejś żony portiera. Ach tak, niejakiego Supernaka. Wielką manifestację, wystąpienie, przemowy, próba sił, sztandary partyjne. Na tle sprzeczki między księżmi, czy klerem, czy też księdza jakiejś nowej wiary. Chcą zgnębić socjalistów. Wiadomości są pewne.
Całym sercem stał Koza po stronie Zuzy. Całym sercem leżał u jej stóp.
— To jedno, drogi panie redaktorze. A teraz druga sprawa. — Drobna twarzyczka Zuzy ściągnęła się tak lekko, delikatnie, że sekretarz zamarł z podziwu: