Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kwinty zabrzmiały czyściutko. Kostryń przysłuchiwał się dźwiękowi z bezmierną ciekawością.
Ach tak — udało się!
A przy tym, jeżeli chodzi o wyrównanie pewnych pobocznych rachuneczków z starym Mieniewskim, to wyrównanie nie najgorsze! Sprawdzić jeszcze, czy młody blagier ma przynajmniej te jakieś zaprawy w odpowiednim stanie.
Kostryń zebrał się do Knote. Mokrą jesionkę, w myśl teorii „jak we śnie“ zostawił w gabinecie na krześle. Wziął futro. I czapkę futrzaną. Trzeba w końcu przebaczyć tej Knote. Nie przeciągać struny, zwłaszcza obecnie, gdy zależy na świeżych wiadomościach od Drążków.
Zastał masażystkę, jak właśnie pragnął: w szpitalnej bieli.
Dziś, gdy tyle przebaczenia miał w sercu, biel owa, czysty, gładko sprasowany kitelek — przypominała dyrektorowi pierwsze poznanie z Knote. W okresie wojny światowej, podczas tłumienia epidemii tyfusu plamistego w łączności z Komitetem Biskupim.
Na widok dyrektora — w futrze wyglądał szeroko, mężnie i barczyście — Knote zawstydziła się.
Przepadał za tym. Okazało się jednak, że na razie zawstydziła się nie z oczekiwania, ale z obawy. Wskazując na ceratową kanapę wykrzyknęła: — Tyle dziś miałam wenerycznych wypadków! Skąd się to bierze, panie dyrektorze, doprawdy już nie wiem. Ci ludzie chyba w końcu nawet węgiel tu pozarażają?!
— Więc umyj się od razu w sublimacie!