Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieba. W księżycu tym zasiedli na wyrku sygnalisty, milczący, ukołysani znienacka szumem oddechów śpiącej obok rodziny robotniczej, to jest Martyzelów.
Co tu znów gadał Duś. — Tadeusz nie pamiętał. Była to znów ta sama na zestarzałym świecie, jedna i ta sama sprawa pracy i płacy, od której Tadeusz nie wiedział nawet, kiedy szczęśliwie zasnął. Na barłogu przy Dusiu.
Obudził Mieniewskiego mały, ciemnozielony kogutek z czerwonym grzebieniem na krzyczącej głowinie.
Kogutek ów piał w słońcu na śmietnisku małego podwórka. A tu, w drzwiach izby, właśnie naprzeciw okna i kogutka stała przecie Lenora! Odziana, jak niedawno na kopalni, w kaftan, z którego jagody piersi przeświecają, i w spódnicę powiewną, pod którą zapamiętane są na zawsze białe strzeliste nogi.
Jedność skoku, uchwytu, w którym znalazła się Lenorka przy łóżku Tadeusza! Objęli się i rozmawiają zaraz, obtoczeni rękami, ramionami i śmiechem.
On mówił jej, że teraz z nimi pozostanie, przy pracy. Do Warszawy nie wróci. Przy pracy górniczej z nią razem, tu z Lenorą. Tu w Osadzie, gdzie bądź.
Tego słowa wystarczy: przed jego dźwiękiem prostym, nieukładnym i przed znaczeniem jego wielce nieoznaczonym aż oczy zamykali ze szczęścia. Gdzie bądź! I drżeli. I chwytali się znowu za ręce. I mówili do siebie różne słowa, jeszcze inne, niż dotąd, wędrowne, nie znaczące, lecz ważne, które nigdy na niczym nie spoczęły.
A cóż to znów nowego za oknem? Za szybami