Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeleciały gołębie wiodąc malutkie cienie przez podłogę. A tu tymczasem z zamkniętymi oczami, z złączonymi ustami, z przeplecionymi ramionami, trwają we dwoje Tadeusz i Len ora za ramą białych drzwi!
Później zaś powiał przez nich strach cierpki i szalony o to szczęście, które innemu komuś nic nie znaczy, a tobie znaczy wszystko!
Potem radzić zaczęła Lenora.
Mocna, silna i gładka, osiadła w objęciach Tadeusza jak utoczony kamień.
Umilkli.
Trzymając Lenorkę na podołku ukazał jej Tadeusz zielonego kogutka.
Darł się na deszcz, czy co?
Słuchali, zapatrzeni w okno.
Cóż stąd widać? Stare gnaty płotu, a dalej kartoflisko rozkopane już! dawno, a dalej ściany piętrowego domku.
Wszystko razem jest szczęście!
Całą duszą przycichli. Przycichli, jakby już nigdy więcej słowa wyrzec nie mieli. Aż tu szum-bur od drzwi i drepty, czochrania i zamek sam odskoczył?! Więc kto tu znów pośpiesza?
Buruś, piesek kochany, który zawsze wyczuje swoją panią. Widział chyba jak biegła z „Erazma“ przez „Zielone“, słowami brata, Dusia Jana, oślepiona, że Tadeusz u niego dziś nocował. Widział Buruś te biegi, więc sam przyleciał świadczyć. Przyleciał tu za drużbę!
Gołębie srebrną zadrą, cieniem wilgotnym jeszcze raz przeminęły za szybami: Lenorą głowę schowała na