Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruszył z powrotem słaby, uciemiężony, jakby tani z niego na mostku wyciekła wszystka krew.
Gdy powrócił do domu, dzieci dawno już spały.
Cóż są dzieci, cóż żona? Inne prawdy wyrosły zza tych prawd, ścianami przeczystymi!
Martyzelowa nadal pod lampą haftowała narodowe stuły. Usiadł naprzeciw żony; jak zawsze, przed spoczynkiem, rozłożył gramatykę światowej mowy, którą sobie przyswajał, pod nazwą esperanto. I znów pracował, rył się poprzez litery i znów przewracał stronice ku miejscom wyuczonym, wczoraj i przedwczoraj.
Zdało się dziś Martyzelowi, że od nauki tych łatwych słów powszechnej mowy świata rozpoczyna swój koniec. Tam przędą się słowami nadzieje, a tu już wschodzi śmierć.
Albowiem poprzez krzywdę zdrady żoninej nic ujrzał w sobie zemsty lecz znów tę samą miłość.