Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwili, że jakby świętość zbiorowa pręży się we wszystkich zawołaniach.
Byłby ich Duś poprowadził swym słowem, gdzieby chciał, zwłaszcza, gdy zapewnienie padło, że na innych kopalniach wszędzie to samo mówią i tak samo wiecują. Aż oto, głos rozlega się nagle i niespodzianie z żółtej gumowej paltociny, która zjawiła się w środku pustych drzwi tej właśnie Izby Zbornej. — Nieprawda towarzysze! Fałsz, fałsz wierutny. Wierutny fałsz, szanowni towarzysze!
Kto potrafi zawołać takim warem przekonania? Tak dosadnie namaszczonym głosem? A przy tym żeby mu zaraz żyły na szyi poczerniały? Tak zdoła przemówić jeden tylko człowiek w Osadzie, sekretarz Związku z wystrzyganym gwoździkiem czerwonym w klapie gumowego płaszcza, Alojzy Koza.
To jest przekleństwo organizacji: przeszpiegi!
Którzy to znów donieśli Kozie ot zebraniu, którzy?
A skutek? Judaszowe okienka sztygarskie uchyliły drewnianych okiennic, po równym brukowisku głów przeleciały od razu cienie — już się ludzie zmącili i nie słuchają.
Koza? Wcale nie uznał za stosowne na stół wyłazić, trybunę sobie robić i przemówienie zasadnicze wyciągać. Nic podobnego! Szeleszcząc gumowymi połami płaszcza postąpił parę kroków naprzód, od niechcenia. Pustka przed nim powstała. Ludzie rozsunęli się uprzejmie. Sami.
I co? I zaraz wstąpił w oną pustkę, świadomym