Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

portkach, w takiejże wysmolonej kurcie. Twarz Dusia Jana wytarta, wysmolona tak samo jak grosz miedziany, z oczami, które świecą po sam brzeg powiek, napełnione monetarną jasnością.
Duś wartkim słowem zaraz doskoczył do żądań. Mają być wysunięte żądania i nawet zaraz muszą!
Na to słowo oczy Szymczyka zlepiły się jak do błogiego snu.
Umilkli wszyscy, wszędzie.
Na głos tych żądań: Wrócić zredukowanych! Zatrudnić bezrobotnych. Wszystkich!
Nawet koła linowe na szczycie przebierały wolniutko żelaznymi szprychami, jakby w czarnych promieniach najwyższego koła kopalni mdleć już poczynała ze strachu moc i władza obrotu.
— To już nie organizacja, to nasz żywioł, towarzysze, przemawia tu obecnie — krzyknął Duś.
Byście się, każdy jeden, czuł żołnierzem światowej armii pracy: wasz żywioł robotniczy! Wobec ciemnych faktów nic już nikomu nie zostaje, jak walczyć poza Związkiem! Wysunąć żądania po za tą organizacją po stokroć zmurszałą obecnie, a jak nie, to strejk! Stanie wszystko i „Erazm“, „Flora“, „Paryż“, „Katarzyna“, „Irena“!!
Z krzykiem wymieniał nazwy. Ach, owe nazwy dalekich miast, lub też nieznanych kobiet, miłośnic kapitału, które sławnymi czyni swą krwią nieszczęsną klasa robotnicza.
Po okrzykach Dusia poszły z piersi zebranych okrzyki. Nawet Martyzelowi, któremu obca już była wymowa młodocianych ideałów, zdało się w tej