Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w stronę świętej figury Matki Boskiej, zmartwił się Szymczyk. Nie chciał tu takich zwrotów. Zbyt wielkie rozjuszenie kobiet nastąpi. Gdy Szymczykowa zaraz obok stojąca westchnęła porywczo, nakrył jej usta dłonią.
Musiało to zebranie dotrwać aż do miejsca żądań! Choć znów tu, przy żądaniach, tkwiło inne niebezpieczeństwo: gdy do zredukowanych przyłączą wnioski o wszelkich bezrobotnych.
Stali pospołu, w łachmanach, wymoczeni udręką, w trykotowych pływackich koszulkach. Najbardziej oblepiali mówcę. Z ich pasiastych pstrych piersi w kolorową kratkę wylatał krzyk raz po raz.
Palacz Szymczyk nakrywał dłonią miedziaki przy arkuszu ofiarodawców i przepalone oczy odwracał z rozpaczą od bezrobotnych, gdzie?
W głąb Izby Zbornej, aż pod ściany szare, brudne, olejne: tam właśnie niemym rzędem ciemniało najstraszliwsze nieszczęście klasy robotniczej, głowa przy głowie, nieokrzesane chłopy, twardze chłopskie, ciągnące jesienią do kopalń, małorolne, bezrolne — nieustający kij w obrocie doli robotniczej.
Więc już nic: ani tu, ani tam! Najlepiej nigdzie. Palacz Szymczyk zamykał oczy, by nie widzieć jak rąbek nadziei rozchwiewa się w powietrzu.
Ocknął się wtedy dopiero, gdy na stół mówcy wyskoczył młody Duś.
Sygnalista.
Wszystko jakoś okrzepło na jedno słowo Dusia rzeczone głosem przekonania: — Towarzysze!
Duś Jan, sygnalista nadszybia w kopalnianych