Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W przemówie Supernaka nie było wiele sensu. Więcej mętu, niż wyraźnego ukazania. Ale ranami swymi wytrząsając i różne nawet wahania własne, całkiem jeszcze niedawne wspominając, umiał zagrzać tych ludzi jak nikt.
Wszyscy drżeli rozmiękłym duchem. Kobiety i mężczyźni, i przemądry Martyzel, bo patrzyli na niego, Martyzela, jaki podaje przykład.
Jeden tylko policjant stał słupem granatowym przy drzwiach pustych i poziewając przewlekle śmierdział wonią rządu. A palacz Szymczyk słuchał przemowy Supernaka i drżał osobliwie. Drżał teraz całe dnie i noce. Ze strasznego braku pracy i z braku wszelkiej dostępnej nadziei.
Drżał tak od czasu wieczora, gdy na kamiennych schodach Rady Kopalń i Hut dyrektor Kostryń wymówił słowo — łamistrejki — a potem konie Kapuścika po nich przeleciały. Zacisnęło się wtedy w palaczu Szymczyku i odwróciło nagle, raz na zawsze, mimo, że wcale nie wiedział co?
Dziś, mimo, że urząd tu sprawował, co napełniało zazwyczaj Szymczyka błogosławioną powagą, urząd zbierania na tych, którzy mrą za kratami, czyli „Mopr“, dziś za stołem urzędu tego, ustawionym przy drzwiach, by ludzie nie minęli bez datku, drżał palacz Szymczyk rąbkiem nowej nadziei: względem punktu, którym muszą kończyć się wszystkie takie wiece, ostatecznego punktu, jeśli zebranie szczęśliwie doniesie się do wysunięcia żądań:Przyjąć zredukowanych.
Gdy słowa Supernaka kierować się zaczęły