Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podebrawszy się nagle na łóżku: — A skąd wiesz kiedy umrę, że mi pogrzeb szykujesz? — Rozpłakała się. Nie łzami nawet a samym rozstąpieniem się, rozejściem myśli.
I znów w ten płacz wstąpiły zgłuszone słowa męża: — Nic nie szykuję.
Uczuła Supernaczka w tej minucie, na poły mrocznej, na poły oświetlonej, rzecz taką, o której nikt nie myśli, gdy zaś pomyśli raz tylko w swoim życiu, życie całe utraci: iż duszę jej zabrali!!
Gdy Kania ma być wydany, to razem z Kanią wydadzą i jej duszę z przywiązania onego.
— Więc to Kanię wydałeś komunistom? — Supernaczka na nikogo w życiu nie podniosła ręki. Dzieci nie biła nigdy. A oto teraz, jak gdyby podnieść się chciały jej ręce udręczone, by uderzyć.
— Czy za darmo to robisz? Pewnie, że nie za darmo. Więc czemuś mi szyć nie dał?! — które to słowa wybuchły strasznym żalem.
Supernak zwrócił oczy w stronę łóżka. Nie odpowiedział i ręki nawet nic wyciągnął. Tylko łóżka teraz nie dojrzał nawet, a jakoweś stężone czuwanie; wzdłuż garnków, po nad piecem, dookoła lampy, na półce i pod oknem, i wszędzie.
Supernaczka struchlała i z ostrożności co prędzej zapłakała. Nie za wiele, jak chory przyoszczędzając niewielkich swoich sił.
Supernak stał na środku izby z oczyma świecącymi.
Uśmiechnęła się do tych oczu pokornie. — Daj mężu piwa — powiedziała z uśmiechem.