Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z tego twarde słowa Dusia na cześć tych, co za kratami więzień jęczą.
Taka była jedyna w całym życiu modlitwa sygnalisty: nazwiska towarzyszy miedzianym obliczem wymienione, z oczyma pełnią światła utkwionymi w mroki szyby okiennej.
Gdy te postacie do izby wchodziły, zredukowany palacz Szymczyk całym sercem zastawiał się za prawdę wszystkich ugniecionych — stąd, z Zielonego, aż po wszystkie krańce. Zastawiał się tak szczerze, że już nawet o kotłowni nie myślał, ani o synu z powierzchni erazmowskiej wygnanym, ani nawet o rękach swoich przez dyrektora Coeura rozduszonych.
Delegat okręgowy, wypchany po kieszeniach papierami, skłonił też głowę, jakoby starszy dziekan, przy którym młodzi diakoni celebrują.
Martyzel zaś pdsunął się i w pół ruchu zatrzymał: znane mu było przecie to wszystko, jak żadnemu innemu, i uczył się, studiował z wszystkich oryginałów rachunkową wiedzę socjologii. Że to sięga jeszcze czasów ucieczki Żydów z Egiptu. Że to wszystko kiełkuje w pomroce obyczaju ludzkiego, w instytucji patriarchatu, który wiódł do prywatnego posiadania, i we wcześniejszym jeszcze matriarchacie, który był władaniem zbiorowym, czyli komunistycznym. I jak to dalej szło przez rozmaite niewole człowieka.
Ileż to, ileż mądrości takich natkał w siebie z wszystkich wielojęzycznych, grubych oryginałów?! Lecz życie odniosło mu przebiegiem swoich lat taką nowość okrutną: że cóż zdobycz taka, owaka,