Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a portier przydziału węgla jeszcze nie wydostał, ani kartofli.
Na wspomnienie kartofli wywróciło się wszystko i rozpadło, roztrzęsło — zostały tylko dzieci na tym miejscu, jak ssą matkę i ssą, po piersiach gryzą a ona ich od piersi nie odstawia, by znowu w ciążę nie zajść, trzy lata mają prawie a wciąż ssą. Gonią ją, gonią, gonią, ona ucieka, aż tu oto przypadła do łóżka i takie ma wygody długie za bliską swoją śmierć.
A kto tam dba, a kto tam dba, jak ty się matko z dziećmi swoimi popychasz?
Nikt, choć tylu przełazi zawsze w każdą stronę, jak dzisiaj tu przełażą, jak ich tu widzi teraz, że się schodzą raz jeszcze na zebranie. Na zebrania i prace i zebrania, a kto tam dba?
Widziała ich na jawie, a zarazem jak we śnie. Jednym słowem: mężczyzny.
Pierwszy poszedł przez izbę Szymczyk. Nie spojrzał w stronę łóżka i wszedł do muzeju. Za Szymczykiem Sikora, chłop uparty i głupi. Później razem, Mechanik i Pstrokoński, uczniowie księdza Kani.
Jeden Kania, obrońca, jeden Kania!!
I znów inni przechodzą. Między nimi Martyzel. Chłopisko wątłe, kobietą swoją ogromnie utrapione.
Martyzel znalazł się tu jako ścisły sympatyk, ścisły i bardzo ścisły, gdyż zebranie dzisiejsze było z delegatem okręgowym.
Przybyło ich tu sporo, aż całe dwie „komórki“.
Zasiedli, gdzie kto mógł, i wiadomo jak zaczną. Skłonili głowy, owiała ich najcichsza cisza i wyszły