Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dawno, dawno, za młodych, dobrych, służącowskich czasów była z swym państwem kiedyś na wycieczce. W Ojcowie. Rozliczne państwo zjechało i podwieczorek jadło pod skałami — skały, skały liściaste pod niebem niebieskim. Wypili wiele piwa, a butelki o skałę. Brzdęk i brzdęk!
Wszyscy pragnęli pić i potłuczone szkło sypało się, jak lód. Potem dali służącym, na każdą po butelce. Go 3ię tam dzieje teraz z tymi koleżankami?! Na każdą wypadło po butelce i każda, która wypiła, swoją butelkę tłukła też o te skały. I znów prószyło stłuczonym szklanym lodem.
A gdy ona rzuciła, Supernaczka, butelka wyślizgnęła się z rąk i żywcem, cała, nie rozbita, upadła na murawę. Na płacz zebrało się wtedy Supernaczce. Piwo, piwo i płacz.
Piwo, piwo i płacz.
Supernak przeniósł lampę z zielonym kloszem ostrożnie do muzeju.
Widać z łóżka portierki cały muzej przez uchylone drzwi: błyszczy i świeci. Obrazy w złotych ramach, wiszące pięknie lustro i metalowe gałki jakiegoś sprzętu, który tam stoi w muzeju na najgłówniejszym miejscu. Widać przez uchylone drzwi ten muzej — dowód całego życia.
A znów tutaj, przez okno, widać księżyc, jak płynie w białych chmurach, niby w czyściutkich, kapuścianych liściach.
Myślenie o kapuście było nad wszelkie siły Supernaczki. Nie skończyła z Szymczykową zakwasić na zimę, i tak wszystko zostało. Nie będą miały kapusty