Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W milczenie potrząsane dryganiem umbry wpłynął szept Supernaczki.
Że: — gdyby nawet co, albo tam jakieś opóźnienie, albo co z powodu prawowania z rzymskim księdzem naprzykład, to proszę byście mnie pochowali w nowym narodowym obrządku. Na nic się zdało moje ciało za życia, niech się przyda po śmierci. Łzy popłynęły chorej z oczu wielkie i rzęsiste, aż ślady zaświeciły na policzkach.
Ksiądz pochylił się nad żoną portiera i złożył ręce na jej głowie. Czuł pod palcami skudlone włosy kobiety, mokre cd śmiertelnego potu. Lecz czuł zarazem jakoby pod włosami, pod skórą i pod kością tej zaprawdę nieszczęsnej patronki proletariatu żałosny ogień tworzenia się wiecznego.
Gdy wyszli z Supernakiem i stanęli na progu chaty w obliczu nocy tutejszej, światłami bolejącej, głosami roztarganej, wśród wiatru zimowego zbłądzonej, przyciągnął portiera do siebie i rzekł w samo ucho: — Toż to, człowieku, jest prawdziwa święta!
Supernak pięścią walnął się w piersi i zapłakał.
Rozstali się na koniec z tym, że jutro a najdalej pojutrze ksiądz przeprowadzi chorą uroczyście na łono nowej wiary.
— Zostawił piwo, dwie butelki — rzekł Supernak wróciwszy do mieszkania.
Wiedziała przecie Supernaczka o tych butelkach i dziękowała za nie. Więc teraz oczu nawet nie otwarła, by sobie nie psuć swojego snu o piwie. Czy to był sen, czyli też przypomnienie, czy też jawa, ożywająca z przepływu zatraconych już lat?!