Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak ponętna, teraz obca, perfumowane bóstwo na pistacjowym gnoju.
— Prezent burżujski i wielka pańska laska — warknął Duś.
Nie mogli więcej mówić, gdyż Koza nasunął się na nich, zgrzany i uniżony, i taki już, już taki, że aż mdliło. Z głupimi uśmiechami, w których oszustwo kryło się, jak w zawiasach.
Wtedy Duś: — Ty Koza idź stąd wont! Gdyż tu bracia gadają. A wiesz co to jest bracia? Ze co jest wypowiedziane, będzie zrobione zawsze. A nigdy zaś skłamane. Koza wont!
Upił się Duś, czy nie, gdyż truli na potęgę.
— Zapiszże sobie Koza do swego szpiegostwa, żeśmy się pochamrali. Poradź się o to Drążka. — Z tym wyszli. Powiedli się wspólnie żeberkami „Erazma“, przez ciemności uśniętego miasteczka i żelatynowe błyski ciemnych okien biurowych aż ku stacji.
— No, i co? Przystajesz do tej pracy, że niby prowokacja ze strony panów socjalistów i różnych innych leaderów została przedsięwzięta? — Widzisz, Duś, bardzo mi się chce, żebyś tak znów nie gadał.
— No więc co? — Miedzianą twarz Dusia oblał rumieniec — więc niby garniesz się do nas, do komuny? Do naszej partii?
— Rozstrzelam, psia krew, tę waszą partię. Masz! — Tadeusz zwlókł z siebie raglan i okryć nim pragnął Dusia na środku zabłoconego chodnika. — Żeby ci ciepło było i dobrze. Ą partię twoją haubicami rozstrzelam.