Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tu znów, blisko cynkowni, gdyż owe żeberko erazmowskie, po nocy, miast prowadzić na stację, zaprowadziło skosem przed cynkownię, naprzeciw sinych i śmiertelnych oparów tej mordowni, wyzwoliła się z Dusia ważna przemowa: w świat cały wyjść z człowiekiem tutejszym z tego grobu za życia, aby się stał ów człowiek żołnierzem armii świata!
Do tego przyszli, co ich zderzało i rozbijało zawsze: gdzie żołnierz, tam ojczyzna, gdzie ojczyzna, tam krew!!
Duś z krzykiem entuzjastycznych piersi: — Dla mnie nie ma ojczyzny, czyli że jedna jest, świat cały.
Tadeusz: — A dla mnie, jak ojczyzna, to wszelka, tysiąc różnych na świecie, o każdą własną każdy musi bliźniego swego strzelać. — Ja też, byś wiedział, o swoją każdego zamorduję!!
Spiętrzyły się nad nimi i czy z oparu pijaństwa, czy też z nocy, czy z wichru, czy tylko z śmierdzącego sapania mufli cynkownianych, czy z cieni wiatrem pędzonych? Wydźwignęły się owe dwa wielkie strachy człowieczeństwa, Rewolucja popod rękę z Ojczyzną...
— Ja tak — wygrażał Tadeusz — a ty zawsze mi w końcu ustąpisz. Zdychać będziesz, cholero, od ran i od stargania, ale siostra twoja za mną pójdzie, żołnierzem przy szabli. A ty na moje ojczyźniane zaklęcie zawsze w końcu zapłaczesz i ustąpisz. Bo ja tu jestem, zawsze o swoim czasie, a ty jesteś w teorii!
Duś na to — że przenigdy!
Tadeusz zaś, chwytając sygnalistę za szyję i obejmując przyjacielskim uściskiem: — To wtedy zginiesz,