Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jemne ich pożycie za ubiegłe lato odęło się wstrętem =i napełniło jadem! Że chce śmierci! — Prawda, prawda, latam do Knote co pół roku, albo co trzy miesiące! I wszystko prawda i żebyś lazł za mną, jak za swoją nieboszczką Supernak!
Zaniosła się poszeptem: — Tamtego tylko człowieka kocham, jedynego na świecie...
Nie ostało się w tej chwili w Martyzelu jedno — słowo, myśl żadna. Przywarł do boku żony, oczepił ja dotknięciem jak tylko ciernie mogą uczepić się odzieży.
Kondukt wychodził z kościoła, ludzie ich rozłączyli ciżbą gęstą, za bramą drzewa suchej alei porwały głos nabożnej pieśni i z wiatrem zarzuciły daleko, aż na sztywne rozłogi kopalni. Cień po rozgłosach owych latał, pomieszany ze schyłkiem dnia, chmury płynęły nad drzewami w kierunku cmentarza.
Opuściwszy bramę kościelną kondukt poruszał się nieufnie bardzo. Wdały się teraz znajome wszystkim typy szpiclów Kapuścika.
Ksiądz wikary pośpieszał raźniej strzeżony przez te typy oraz przez kostryniowskie postacie, zażywnie odkarmione. Już prawie biegł. Za nim karawan „Erazma“, z woźnicą, twardym koniarzem kopalnianym, lecz ów karawan obstąpili szczelnie ludzie Dusia, komuniści. Na czole nic nie mieli wypisane, ale kto znał tutejsze sprawy i stosunki, poznałby nawet w mroku po zagryzionej ironii na ich twarzach.
Za nimi Koza, z podwiązaną gębą, lecz rozbijał po drodze wszystkich.
Gonili się, ścigali, partia z partią, czy też odłam