Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nic nie odrzekła, zacięta w milczeniu, i tak doszli do kościoła, który pogrążył ich w puszystych ciemnościach. Kroki orszaku tarły się po kamieniach szelestem papierowym, naprzeciw świec ołtarza.
Dostali świece do rąk: Pstrokoński, z obwiązaną gębą Koza, Duś i dryblas hutnik z Pracy Narodowej. Stali przy sobie blisko, na odległość łokci.
Dalej dzieci, pod skrzydłem opiekuńczym Lenory, dalej mąż, więc Supernak, a już znów dalej, im głębiej w tłum, tym światła mniej. Pod filarami organów gęsta ciżba czekała czarną masą. Dopiero znów przy kropielnicy!...
Tu do zimnego kamienia przytknęła Martyzelowa swe czoło w milczeniu, w szumie rozpaczy, w takim wstydzie upadku! Ze wszystkiego zdarła się przecie na obrządek narodowy, no i gdzie ten obrządek?! Któż by tam stał o gusła? Dla innych gusła, dla niej: tajemne zaręczyny przez nieboszczkę z tym Kanią.Wierzyła w tego człowieka!
Szedł za pogrzebem, nieśmiały, przy boku miał Knote. Zmawiali się, radzili?! Martyzelowa dyszała już tylko pragnieniem ucieczki.
Gdyby nie mąż!
Głaskał po ramieniu, ostrożnie, czule. Martyzelka usunęła ramię i rozpoczęła: — To szczęście twoje, że nie krzyczę! Nie wrzeszczę!!
Ileż trwała ta mowa? Sekundy.
Przy ołtarzu nie skończyli nawet okadzać umarłej, a już Martyzelowa wypowiedziała wszystko, teraz tu nagle, gdy chciał niech ma — od czego wza-