Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zza węgła ulicy połączył się z konduktem ksiądz Kania, obok niego zaś Knote.
Martyzelowa patrzyła na nich ustawicznie. Mąż brzęczał jej nad uchem, szeptał, prosił, ludzie ją potrącali, Martyzelka zaś szła nic nie widząc tu wkoło. W pustce głuchej, wpatrzona tylko bez przerwy pomiędzy głowy ludzi, gdzie wdzięczył się kapelusz Knote.
A nad nim kędzierzawa czupryna księdza Kani!
Weszli już z pogrzebem w gwarną część Osady Górniczej, wypadło zatrzymać się przed żeberkiem kolejowym między hutą „Katarzyną“ a „Erazmem“.
Napór ludzi rozdzielił małżeństwo, zwolennicy i znów inni, wrogowie, w te pędy poskoczyli na przód, pilnować trumny. Nikt nie wiedział, kiedy kto pierwszy zacznie? Spod kantów poczernionej trumny ukazały się te same cztery gęby, zatchnięte od ciężaru, rozkazujące spokój przekrwionymi oczami: Pstrokoński, Duś, sekretarz Koza i ten tam blondyn, hutnik ogromny z kostryniowskiej Pracy Narodowej.
Lokomotywy śmignęły przez żeberko, wionęły gęstym dymem po orszaku, ruszyli naprzód, Martyzelowa znów odnalazła w tłumie niebieski kapelusik Knote, powyżej niego czupryna księdza Kani i znów te same słowa męża nad uchem, błagające, spodlone, rozumne a tak nędzne.
Domagały się prawdy co do owego Kani — Boże-litości-Panie! Przykre słowa, żałosne, zwierały mu się w ustach, jakby rupieciem utłuczonym przemawiał, nie zaś wymową ludzką!