Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ci, którzy nieśli, szli niepewnymi krokami, pod ciężarem, wyboistą ścieżką, do lasu, wytrzebionego przez ludność i przez zimę.
Tutaj właśnie, na samym zakręcie, uśmiechnęła się do swoich myśli Lenora: niedaleko, w pobliżu był ów dół, w który spadli oboje kiedyś z Tadkiem; nie dała mu się kochać i tu ich Buruś wynalazł, odeszli potem ku izbie, gdzie dzisiejsza nieboszczka tak wydatnie kaszlała i wtedy to przez księżyc rozsiany wołał Tadek: — chcę patrzeć przez okno, jak zza szafy wyjdziesz do mnie druga!
Szła sobie teraz z łaskawą ciszą w sercu, z twarzą ochotnie ku wiatrowi podaną, ze wzrokiem w wieniec jedliny utkwionym, a nikt nie może wiedzieć o tym wieńcu, ile razy pomiędzy ostrymi gałęziami spotykały się ręce, zarazem też i usta kochanków. Lenory z tym jej Tadkiem.
Orszak wyszedł za ciemne koszary pokozackie i zatrzymał się nagle przy długim skraju stawów zatęchłych.
Kołowanie, krakanie, znów w gromadę skupieni — tak pilnują owego trupa rychłą swą nienawiścią, od której trumna zatrzymuje się, drga i znów rusza.
Myśli te, czy też inne, z powodu okolicy stawów oraz utrwalonego tu wspomnienia rozmowy z portierem Supernakim, te myśli, czy też inne? Ciągnęło przez Martyzela zgryzem wszystkich jesieni i mrozem wszelkiej zimy. Szedł obok żony, trzymał ją za rękę, lecz jakby szedł przy nikim i nikogo za rękę nie trzymał.