Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już zakryli wieko, ruszył krzyż, czarna chorągiew t szarfami z bibułki i ksiądz w pięknych ornatach.
Gdy ksiądz ruszył, do trumny przyskoczyli nagle wszyscy, jakby ją chcieli na kawałki rozerwać. Ci i drudzy, i trzeci. Powstał tumult, roztrącili palacza Szymczyka, kobiet płaczących nie uszanowali — trzydzieści rąk łapczywych, szamotanie i burda!
Czasu na takie bójki wiele nie było: przejaśnili pokrótce rzecz ci, którzy innym przewodzili: we czterech nieboszczkę poniosą. Duś, Pstrokoński, sekretarz Koza z podwiązanym pyskiem i jeden hutnik z kostryniowskiej Pracy Narodowej. Co człowiek, inna partia.
Stali naprzeciw siebie, dyszący nienawiścią. Od razu spór i handel: który podźwiga w głowach, który bierze za nogi?
Klamerek taka trumna proletariacka nie ma. Rękami na ramiona zdać trzeba. Tu znów jęli przymierzać się co do wzrostu, z uwagi, by nieboszczka w ostatniej drodze ziemskiej nowych jeszcze niewygód nie doznała.
Przymierzyli się, oni i wyznaczeni następcy. Ustanowili między sobą straż i kontrol czasu tak, by wszystkie kierunki i odłamy partyjne mogły położyć swoją rękę na trumnie. Z tym podnieśli ciężar na dobre i ruszyli.
Krzyż, za nim czarna trumna, jakoś-takoś obciosana, łyskająca przez światło dnia niczym podługowaty okruch węgla, dzieci Supernaka, onże sam, portier, uczestnicy, i wiatr, który prześcigał wszystkich kupą zwiędłego liścia.