Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bie, a przed izbą chociażby taki Machnik! Machnika nie lubili ludzie, gdyż nim do Kani nastał, jako marynarz wojenny sukno po wsiach sprzedawał, niby z okrętów kontrabandowy towar bez cła. Nić ze sztuki wyciągał, zapałkami przypalał materię, miął a nawet siadał na niej, lecz potem zawsze materiał1 okazywał się z pokrzywy.
Czegóż tu we dwóch chcieli? Ten Pstrokoński i Machnik?
Starszego górnika Martyzela aż zatychało. wychodził na podwórko, wracał, wyłamywał prochem postrzelane palce, przybliżał się do żony i oddalał, i znów powracał: wszędzie złość i szyderstwo: Uciekał do sąsiedniej izby Szymczyków, gdzie ludzi było mniej i Lenora siedziała z dziećmi. Wiadomo, że pędziwiatr rozpustnica, od prostytucji tak zwanej nie daleko. Ale dzieci lubiły ją. Siedziała na zydelku między nimi, głaszcząc małe głowiny i w coś tam grając z nimi! Nic to nie było, tyle, że nie płakały.
Dał się nareszcie słyszeć turkot dorożki na grudzie, któryś z chłopaków nadbiegł wołając, że ksiądz jedzie, młody wikary, z kościelnym.
Przyjeżdżał w samą porę: już w powietrzu wisiało nieszczęście. Ktoś tam komuś miejsca w drzwiach nie ustąpił i już jedni na drugich, i kto wie, czy zaraz nie przyszłoby do nożów.
Zawstydzili się księdza. Czy też nie księdza, a szat żałobnych, aksamitnych, srebrzonych? Powiało z nich bogactwem i jakimś starodawnym ustanowieniem rzeczy!
Po odprawionych modłach pierwszej klasy, gdy