Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dem. Lepło tam coś przy listwach, czy może tylko wilgocią zanosiło.
Weszli, siedli w półcieniu. Okiennice tyle tylko puszczały słońca, ile trzeba, by przesuszać to miejsce.
Usiedli. Martyzelka na kanapie z rzeźbionym oparciem, Supernak na metalowym łóżku białym, w niebieskie kwiaty i anioły.
— Już jest wiadomo temu, kto mył nieboszczkę — rzekła Martyzelowa — żeście jej na tamten świat pomogli bardzo? Siedzi ta Martyzelka po swojemu, po dworsku, na brzegu rzeźbionej kanapy. Sprężyny ani dźwiękną, rękami rozwodzi delikatnie, ale czemu oddechu jej nie staje? A w oczach kolor prośby?...
Supernak nic nie odrzekł jeszcze. Kobieta wstawia się za Kanią, czy niby za nieboszczką, jaki ma być obrządek?...
Cisza.
Od tej ciszy mrowić się jęło w Supernaku. Wstał po cichutku. Rzekł: — Zrobiliście przy umarłej jak należy, przyznaję. Ale tutaj w muzeju lustra nie zasłonięte. — Westchnął. Nie mogły tak pozostać, gdyż nieboszczka powracać będzie i ukazywać się będzie w tych szybach... Tak to skręcił Supernak, na taki marny szczegół.
Martyzelka nie wierzyła w przesądy. Wierzyła w życie, gdy jest życie, a w śmierć, gdy śmierć nadchodzi, lecz wszyscy ludzie, gdy jest umarły w domu, zasłaniają lustra. Rzekła więc — dajcie co — jako że przygotował już różne, ciemne szmaty — to wam lustra zasłonię.