Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale to tak jest w życiu: chociaż bolesne, cieszyły go przeczucia owe, domagając się męstwa.
Całe nadszybie dygotało każdą łatą żelastwa, każdym gwoździem, wszystką rdzą, wszystkim smarem — całą głośną wymową spiesznego wydobycia. Tadeusz skoczył żelaznymi schodami na poziom drugi nadszybia, gdzie wyjeżdżały windy, oddające wagoniki z węglem.
Widno tu było jak w dzień, lecz w dzień sztywny, umarły, ustanowiony w świetle elektrycznym, nie w słońcu. Wózki drygały raz po raz z klatek windy.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Tadeusz Dusia, jeno wybałuszone twarze rzutkich ludzi „od śtosa“, którzy piersiami i ramionami, mało powiedzieć popychali te wózki! Trzeba powiedzieć, bodli.
Na koniec okazał się Duś ze swoją twarzą miedzianą groszowego pieniądza, którą blask elektryczny raz po raz oblewał i jakoby oddalał.
Dozorca podniósł się z ławki, ustawionej obok krat szybu. Coś zawrzasnął, bo w huku ludzie inaczej słyszeć się nie mogli, machnął ciemnym toporkiem przez białe usztywnione światło i poszedł za wózkami w szklanny korytarz sortowni.
Wtedy dopiero Tadeusz przyskoczył do Dusia i krzyknął prosto w węglem zaczernione ucho:
— Jak chcesz, to chodź dziś ze mną na kolację! — Jaka to jest kolacja? — odkrzyknął Duś. W oczy rozmówcy nie mógł patrzeć. Tu palce, a tu słuch, a tu dźwięki i hebry, a tu kraty, a tu sygnały, a tu trzymając się za rundajs żelazny już zwisa nad przepaścią szybu, a tu wyjeżdża klatka.