Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tadeusz wrzasnął: — Jaka kolacja? Taka. — I siadł na owej ławce przy kratach. Ukołysany żelaznym pośpiechem a wpatrzony wysoko między dziury wieży wyciągowej, gdzie spośród kół linowych, elektryczną lampą dosadnie oświetlonych, widać już było niebo i krople deszczu przez światło spadające.
Nastała przerwa w pracy. Coś tam gdzieś nie odbili, czy wózków nie starczyło na dole, czy w porę nie podwieźli, albo z kwerszlagu nie zabrali, czy co? Szyb westchnął niebiesko-siną ciszą, która zleciała w dół, aż do żompienia.
Duś przełknął kołeczkiem na tablicy, ponad kratami szybu, ilość wózków wydobytych, na ścianie zaś wypisał kredą pauzę w robocie.
Teraz dopiero nie obcierając nawet potu usiadł blisko na ławce.
Tadeusz objął go niespodzianie przez mokre, dymiące jeszcze plecy. — Pójdziemy na kolację, gdyż mam do pogadania z tobą.
— O czym?
— O różnych sprawach. Po pierwsze zaś, to wiesz. Że żyję z twoją siostrą — szepnął Tadeusz. Dech mu uniosło i łzy mało nie bryznęły z oczu.
— No, to co?
— No, to to. Więc mówię ci tu, jak do brata.
Duś na to: — Każdy żyje z kim chce, a co ma brat do tego!
Nie natrafili na żadną zgodę w swoich słowach. Nie starali się o to.
Ale ich razem zatrzymało co innego: i młodość,