Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Taki list. Podpisać imieniem i nazwiskiem.
Powtórzywszy sobie te słowa kilka razy w pamięci pobiegł ulicą Miedzianą na kopalnię. Wedle ustanowionego porządku musiał minąć portiernię. Drewnianą budę, z judaszowym okienkiem w połatanych drzwiach.
Drzwi owe popchnął śpiesznie i byłoby się może nieszczęście przydarzyło z piecykiem żelaznym do czerwoności rozpalonym w portierni, gdyby nie zimna krew portiera Supernaka.
Tadeusz wbiegł i chciał dążyć dalej, jak to czynił za dnia. Supernak nie poznając, kto idzie, z wiadomego obowiązku kopalnianego chwycił przybysza, by obrewidować a przynajmniej obmacać.
Szczepili się, byliby piecyk wywalili w szamotaniu i może nieszczęścia narobili, gdyby młody Mieniewski w porę nie odskoczył.
Oskoczył z nagłego przerażenia: czy to ów uścisk starych kości i kikutów, czy też w rudym świetle piecyka twarz portiera, jako twarz śmierci, potwornej, zarośniętej brudną siwizną.
— No i co? — siepnął się Tadeusz zapalczywie. — Tak mnie wita kopalnia?
— Wszystkich zawsze portier wita pierwszy na kopalni.
— Wszystkich musi obmacać?
— He, taka służba.
Przewiedziawszy się od Supernaka, że Duś jest na nadszybiu, poszedł tam prosto Tadeusz, pełen bolesnych przeczuć.