Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za tym podwórkiem wznoszą się dziurawe, ospowate ściany lichych domostw, po czym znów widać dach, na który ile razy Koza spozierał stąd, podczas związkowych czynności, tyle razy rozlegało się w nim jedno pełne słowo: pałac.
Dach domu pogięty, cętkowany arystokratycznie, pod którym mieszkają Kostrynie, ze swą jedyną córką.
Nad dachem owym wznosi się pięć ogromnych kominów wiadomej wszystkim huty „Katarzyny“. Na widok których w chwili ciężkich rozterek moralnych rozlega się czasami w sekretarzu następujące oderwane od wszystkiego zdanie: — I cóż to komu szkodzi?
Z kominów owych leci teraz przez deszcz ogromna płachta dymu. Leci, rozsuwa się w powietrzu tak szybko i dokładnie, że można ją smakować aż tu, na trzecim piętrze. Jest słodkawo-kwaśna.
Koza wyłuszcza gorzką prawdę posłowi Drążkowi, gdy oto!... Nie wiadomo, kiedy się to stało?
Szeroka twarz posła znalazła się tuż przed oczami Kozy, patrząca w oczy sekretarza spojrzeniem cierpliwego wołu, nie zaś partyjnego człowieka. Twarz owa cofnęła się powoli, a przed nią, tuż pod sam nos sekretarza Kozy wysunęła się pięść. Zaciśnięta, ogromna, potworna. Grube włoski tej pięści niemile dotykały rozchylonych warg Kozy.
Pięść trwała zrazu spokojnie. Po chwili jęła drżeć. Drżenie to przekształciło się w szereg drobnych, niebawem coraz prędszych zamachów.
Po czym nad pięścią słowa: — Mordę rozbiję! Rozbiję mordę. Słyszysz? Śmierdząca pluskwo! Bę-