Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cno poturbowane przez ostatnie posiedzenie delegatów, lecz znowu poprawione. Zastał tu posła Drążka, samego.
W doskonałym humorze? Taki głupi wieloryb partyjny na starość nigdy nie wie, co mu i skąd grozi. Gały porasta tłuszczem. Ty się tu kręcisz w ukropie, zmiatasz mu proch spod stóp, a taki hrabia partyjny pachnie poranną kawą, w kątach oczu ma jeszcze białe mleczko z nocy i przegląda burżujskie gazety.
Koza runął za biurko, na fotel z wojłokowym krążkiem (słodycz pracy biurowej!), a Drążek nogę na nogę zakładając: — Macie tam dużą pocztę na biurku, choć na ogół wcale nic ciekawego!
Tyle ci ma do powiedzenia poseł Zagłębia i to w podobnej chwili!
Koza mówi o sytuacji zaczynając od słów, w tym razie prostych chyba i najodpowiedniejszych: — Nie mogę nic przed wami, pośle, obwijać w bawełnę. Wasza osoba, towarzyszu pośle...
Koza zaczyna mówić wszystko, szczegółowo.
Z trzeciego piętra widać podwórko gimnazjum żeńskiego. W której to szkole niestety, nie skanalizowanej, omal że dziecka nic miał Alojzy Koza ze starą posługaczką.
Deszcz leje po żałosnych drzewkach gimnazjalnego ogródka. Od czasu do czasu przebiega jakaś dziewczynina, w uczniowskim fartuchu wzdłuż śliskiego chodnika, widocznie do klozetów.
Kozie dobrze wiadomo, że klozety są na końcu podwórka, o czym pisało się już nieraz pod rubryką Higiena, w tygodniowym Głosie Osady.