Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dymiącego od spodu białą parą. Tu ukrył się za węgłem w towarzystwie dwóch jeszcze bezrobotnych.
Nie należało się im właściwie: lecz za wstawiennictwem Związku dostali jeszcze „zaspomogi“ i tak służyli zewsząd najlepszą wiadomością. Szpiedzy organizacji.
Koza odprawił ich po krotce słowami władzy: — Jesteście mi narazie niepotrzebni, możecie iść.
Nasłuchiwał przez fukającą parę, choć był już pewien swego: w Izbie Zbornej szumiało nadmiernie, gadali teraz wszyscy naraz.
Do niczego nie dojdą.
Tu za węgłem, samotnie, na własnej osobności ocierał twarz, bynajmniej nie chusteczką, lecz rękami. Przy czym martwił się wszechstronnie: w obliczu kopalni za jej losy i swoje, i za cały przebieg obecnych kryzysów, które nie chciały jakoś spleść doli marnej sekretarza z upartym kierownictwem kapitału.
Jedno pewne, co widział wszędzie: opinia robotnicza wrzała już przeciw posłowi Drążkowi do najwyższego stopnia.
Koza działał od rana właśnie w tym kierunku, atoli zawsze w zupełnej lojalności: poobiegał te żywiołowe wiece na kopalniach. Co się gdzie złego działo — stłumił. W zupełnej lojalności mógł donieść Drążkowi o usposobieniu masy robotniczej i że w powyższych warunkach kierownictwo ewentualną akcją strejku wymknie się z rąk Związku. A zatem trzeba zmienić warunki: partia musi stąd zabrać posła Drążka. Musi!
Z tą myślą wleciał Koza i wbiegł, i wtargnął do sekretariatu Domu Ludowego: na trzecie piętro, mo-