Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie mogła mu w tej chwili odpowiedzieć: musieli w bok uskoczyć. Z przecznicy, którą właśnie mijali, wybiegły zda się bezgłośnie cztery krowy.
Zmoczone, jakby zdziwione niepomiernie rozejrzały się w lewo, w prawo i wzdłuż Alei Trzeciego Maja, aż sinej od deszczu.
Za pierwszymi czterema ośm, dziewięć i dziesięć, cała trzoda spłoszonych krów, które poganiali starzy brodaci Żydzi w szarych worach na głowie.
Tadeusz znalazł się z Zuzą niespodziewanie w gęstej, stłoczonej trzodzie, pędzącej przez deszcz naprzód.
Szli we dwoje, dość blisko przytuleni pod jedną parasolką, raz po raz potrącani przez rozbiegane sztuki, raz po raz wstrząsani odgłosem kijów, batów, walących po mokrej skórze zwierząt.
— Zepsułam panu te pańskie pólka — wołała Zuza — aby pana ocalić od kompromitacji. Od skandalu, od wstrętnej kompromitacji, może nawet od tak zwanej hańby. Gdyż miał pan — Krzycząc głośno wśród zamętu trzody, przedstawiła mu pokrótce projekt ojca.
— Miał pan publicznie froterować w Radzie Kopalń i Hut, jak błazen czy też fagas! — Odepchnęła go od siebie i już rozdzieliły ich nadbiegające znowu krowy o zgiętych grzbietach, śliskich od metalowego połysku ulewy.
— Jak błazen, błazen — — krzyczała Zuza poprzez śpieszny kłus racic.
Tadeusz wyciągnął ku niej ręce, zawołał: — Ależ nigdy w życiu. — Nie odwróciła się już więcej.