Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak jakoś w poprzek drogi, a nigdy z tego nie będzie szczęścia, nigdy.
Płaksiwa myśl o szczęściu uratowała Zuzę od łez. Jeszcze by tego tylko brakowało!
— Czy odprowadzi mnie pan do biblioteki, na Trzeciego Maja, do Biblioteki Staszica?
Wyszli z buduarku uśmiechając się nieszczerym kawalerskim rezonem. Ubrali się w narzutki w przedpokoju. Zuza zła była, że mówi niepotrzebnie, jakby do siebie, czy do Mieniewskiego, czy do nikogo, więc do kogo?! Że wyraża zdawkowymi słowami co właśnie czynią teraz: — o, palto, moja czapka, dziękuję, słyszy pan, jaki deszcz — a tak, kalosze — no, już idziemy. — Lecz krzątała się drepcząc w miejscu, czekając jeszcze....
Chyba na ten łapczywy pośpiech, z którym Tadeusz majstrował przy drzwiach, by się stąd wydostać jak najprędzej. Gdy zstępowali po schodach, wyłożonych czerwonym dywanem, uprzytomniła sobie wyraźnie: chce się wydostać jak najprędzej i wracać, wracać do swej Lenory Duś. Tak zrozumiała to Zuzanna objęta nagłym dreszczem.
Wyszli.
Ulica była prawie pusta. Ze wszystkich nor, rozpadlin, spomiędzy kamieni, spomiędzy drutów kolczastych wielkiego muru huty „Katarzyny“, zewsząd pluskał zimny ulewny deszcz.
— Nie wiem tylko — spytał nagle Tadeusz brnąc ofiarnie przez wodę — dlaczego, ostatecznie, zamazała pani te moje biedne pólka doświadczalne?
— Tego pan nie wie?