Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Skoro nie chcesz, musisz mieć jakieś ważne powody.
— No tak, nie chcę matki martwić.
— Bardzo słusznie. Martw mnie.
Kostryń spojrzał na córkę, przestraszony. Nie imały się jej żadne sposoby indagacyjne. Metoda „jak we śnie“ nie mogła tu mieć żadnego zastosowania.
Zuza siedziała na kanapie, z nogą na nogę wysoko założoną, utleniona na rudo. Jak zawsze, w najstosowniejszym obuwiu, szaro, ściśle a najstosowniej ubrana. Z czerwonych, ukarminowanych ust, malutkich jak serduszko ptaszka, puszczała kółka dymu.
Siedzi tu teraz z nogą na nodze założoną, foremna i układna. Czyż nie powinna zostać żoną ministra Przemysłu i Handlu?! A już co najmniej jakiegoś podsekretarza stanu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych?! O ileż przewyższała matkę, mocny Boże?!
Kostryń przechylił głowę żałośliwie i rozpoczął długie ojcowskie wywody, pełne uświęconego kłamstwa. Ze wszystko urządzał i naginał do tego, by rodzinie, — a przede wszystkim tobie, moje dziecko, na niczym nie zbywało. Jeżeli chodzi o walkę o byt w tych trudnych stosunkach tutejszych, o niczym nie wiecie, wszystko staram się sprzed drogi wam usunąć, nigdy nie obarczając was.
Zuza zmieniła pozycję na kanapie rzucając niespodzianie: — Dalej?
Kostryń umilkł. Zawstydził się.
Patrzyli na siebie, przez mrok pokoju mijali się gładkimi spojrzeniami. Gdy wspomniał o domowym