Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ognisku, musiał co prędzej spuścić oczy, źrenice bowiem Zuzy jakby go poparzyły.
Zaczerwienił się do własnych myśli. Może to nie on sam, może to tylko jego własne myśli, niewiadomym sposobem, tak kierowały Zuzą, że to ona, Zuza, administrowała całą przyjaźnią z Coeurem? Urządzała tennisa, pierwsza wymyśliła kwartety, w których sama nie grała nigdy.
Dobrze, że rozległy się na korytarzu posuwiste kroki i głos medalionu: — Czy macie dosyć kawy?
— Ależ dosyć — krzyknął niecierpliwie Kostryń.
Miękkie kroki odeszły.
Przysiadł się do córki. Tuż obok, bardzo blisko.
Jak gdyby całkiem inny: cichy, spłoszony, smutny.
— Wiesz — zaczął — że mam właściwie pół na pół wymówione miejsce.
Ku wielkiemu zdziwieniu nie odnalazł w oczach Zuzy żadnego wrażenia. Dopiero po chwili żachnęła się mówiąc: — Zapewniam cię, że wedle mego przeświadczenia nikt nie ośmieli się wymówić ci miejsca na „Erazmie“ — Odsunęła się w drugi kąt kanapy.
Kostryń rozśmiał się krótko i radośnie, przekonany stanowczą intonacją córki. Po czym nagle spuścił głowę pełen wstydu. Skromnie wyjaśnił, o co mu chodziło. Gdy w obawie, jakby to powiedzieć, gdy w obawie o wszystko poczyniło się pewne kroki poniekąd przeciwne istotnym planom Coeura.
— Czyim? — syknęła Zuzanną.