Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zjadłszy obiad poprosił Zuzę do siebie, do gabinetu.
— Przyjdź tam z czarną kawą.
Pani Stanisława chowała właśnie owoce do kredensu. Usłyszawszy życzenie męża zatrzymała się z srebrną tacą przed otwartymi skrytkami, jak gdyby w pół drogi. Po chwili dopiero zwróciła ku mężowi twarz, mimo ciemność ponurego popołudnia, jaśniejącą przepięknie światłem, urodą, po prostu wzniosłością. Złociste włosy błyszczały jej nad czołem.
Rzeczywiście, medalion, zirytował się Kostryń przywodząc na myśl efektowne określenie Coeura.
— A mnie nie prosisz? — spytała Stanisława.
Nie odpowiedział.
Po przykrej i brutalnej scenie w bibliotece Staszica oraz długiej, późniejszej w łóżku, kiedy po posiedzeniu wrócił w nocy od Coeura, ustaliło się w Kostryniu niespodziane zgoła przekonanie, że wszystkiemu winna jest właściwie Stanisława.
— Czy ciebie nie proszę? — podchwycił po długiej pauzie pytanie Stanisławy. — Nie, kochanie — dodał w1 drzwiach — proszę Zuzę.
Przez strugę wody, odgłosy huty dochodziły do gabinetu Kostrynia o wiele słabsze, elastyczniejsze i rozciągliwsze.
— Moje dziecko, chciałem z tobą pomówić.
— No, tak.
— Nie chcę tych spraw poruszać z matką.
— Bardzo słusznie.
— Dlaczego bardzo słusznie?!