Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łamany, aż nawet tam, gdzie spadała drobizna, miękka, lotna pospółka.
Że nie, i nie!!! — skrzebotał węgiel.
Że Tadek nie wytrzymie.
Wtedy starości zachciewało się Lenorce na wszystkie przyszłe lata. Starości niemej, którą miała tu zaraz u stóp. Głowę tylko przechylić nad zapadnię ruchomego wywrotu i już widzisz, jak pod tubą na dolnym piętrze, pod huczącymi blachami wyślizganego bona stoją jedna przy drugiej stare zwiędłe kobiety, przegrodą oddzielone, jakoby konie w stajni.
Tych kobiet właśnie tyczy się tu przegroda, by z sobą nie gadały, gdy na jadących z węglem rusztach przerost wybierają.
Więcej nic, tylko starość. Nie gadaj, milcz — przez piersi ostatnia stara chustka, wybieraj, co się nigdy, nigdzie nikomu nie zda.
Lecz gdy gwałtowny węgiel wytyrał nagle z wywrotu swoje radosne tak!?! Gdy nagle zaczął w strasznych terkotach żelaznych transporterów swoje tak przepowiadać, do tej prostej miłości, swoje tak!
Przez twarz Lenory od rozprysków spadającego węgla skrwawioną i pobladłą leciał krzyk niemy, wszelką nadzieją wsparty: cóż tu starość? O! młodości, młodości, jedna jedyna, ciepła, świeża, spocona!
Wtedy Lenorka ustać w miejscu nie mogła.
Wtedy zmieniały się choćby z biedną Karolcią Domagało, dla której miejsce tu na zimę u Stasiaka zjednała.