Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyż nie lżej przy wywrocie? A chodźże tu, Karelka, to ci tu będzie lżej!
Domagało Waruje przy dźwigu a Lenora w te pędy do wózków, jadących od nadszybia z szklanego korytarza: gdyż to jest może jego węgiel, wydobyty przez Tadka.
Gdy tak latała, musiał jej Tadek nadejść. Czy godziny latała, czy minuty, nadchodził zawsze w końcu.
Kryli się wtedy w tym warkoczącym piekle, uczynionym ze śruby, hałasu, kurzu, czarnej pustki i szkłą. We dwoje, czarni i spoceni od pracy, z ustami które błyszczą, z oczami co się szklą.
Przynosił jej coś zawsze Tadek, niby że na pamiątkę. Ze swego przodka górniczego. Na przykład białą pianę grzybków, co rosną na dole wśród drzewa odbudowy.
Białe, puszyste nic.
Albo znów przyniósł tak zwaną wśród górników i wszelakiej pomocy górniczej i wszędzie tutaj na kopalniach łapkę skórzaną. Wykrojoną ze skóry oficerskich rajtuzów, która to skóra brała udział w tylu wojnach i bitwach.
Taki dar.
By nie łapała ręką kantów wózka, jak dotąd, przez garstkę siana. Tak przyoszczędzić chciał jej ciała.
Włazili wysoko, pod sufit, na stosy odrzuconych, potarganych przez windę wagoników. Działo się, ma się rozumieć, podczas przerwy w pracy, gdy szyb stanął i sortownia czekała na nowe wydobycie.
Szemrali tu, Tadeusz zwierzał się ze swej rado-