Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ry — drzeć się wszyscy do ostatniego, radykalnie, sztandary wrogie zerwać; a jak bójka to prać, ludzi masz swoich, lepszych w Zagłębiu do tej rzeczy nie znajdziesz.
Już przepuszczali księdza, już uczestnicy ściskając kije w rękach czynili miejsce kapłanowi — niechże wygada swoje — gdy stała się rzecz wcale nie przewidziana: starszy górnik Martyzel znalazł się nagłe na kopczyku usypanej ziemi. I stąd wyrzucił ręce ku chmurnemu niebu.
— Ten trup — woła Martyzel — to kamień z tysięcy milionów kamieni, rzucony nam pod nogi towarzysze, przez zorganizowany system władania klasą robotniczą! Każdy kartofel, co go do ust niesiesz, jest wyrazicielem, na ile chcą, by w tobie było siły, i ani o jednego kartofla siły, czy życia więcej! Każdy twój dzień powszedniej troski jest dniem zysku tych, którym służysz, nędzny robotniku, by nie utracić twej niewoli, twej pracy, a gdy ci wymawiają miejsce —
Krzyczał w ciemność, zdołał przewrzeszczeć huk wózków „Flory“. Nie wierzył w to, co głosił, ten cały szał wynikł z rozpaczy o ukochaną żonę, która woli być z księdzem. Martyzel machał proroczo rękami, aby zagłuszyć prawdę, wzywał na świadków kraje Europy i świata!
— Francja, Niemcy, Holandia, Anglia, Azja, Ameryka, Australia, Włochy, Bułgaria nawet!!!
Nazwami tymi przewiało pośród tłumu, niczym straszną obrazą i najczarniejszą krzywdą, gdyż stron owych nie znali.