Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludzie najbliżsi słyszeli dowodnie i tak to wszyscy potem wiernie opowiadali, że Supernak podczas pięknej mowy Martyzela skuczał jak pies.
Zatykała portiera wściekłość: zhańbić tak podle pierwszą klasę pogrzebu! Tak zdradzić wszystkie plany umówione, gdy wszyscy tu czekali. Gdy już nawet widzieli rąbki narodowego haftu spod brzegów płaszcza księdza Kani!
A Martyzel, z rękami w ciemności wszczepionymi, wciąż dalej: Francja, Anglia, Ameryka, Australia, Niemcy, wszystkie ludy, narody, świat cały pali tą naszą śmiercią w piecach swego obrotu, przemysłu, w piecach całego życia swego. Śmierć nasza płynie ciepłem przez ich domy, śmierć nasza —
Supernak skoczył na sztywnej kuternodze, chwycił za gardło Martyzela i charknął górnikowi prosto w oczy.
Tumult, krzyk, przerażenie i gwizdy, i wołania, łomot i potoczyło się świszczącym gułem nad wszystkimi krzyżami. Runęli z trzaskiem, dwa czarne płoty ludzkie. Rozpoczęli hutnicy, potem Duś, potem Koza od razu ze swoimi.
Mogiłę rozdeptali, krzyż nie wkopany jeszcze poleciał przez ciemności, księdza nie dopuścili, nie czas było na księże faramuszki!
Dzieci, kobiety rozprysły się jak błoto. Runęli kupą ciał, zjeżonych pałą, pięścią. Nasunęli się żywcem na parkany, tu gnietli człowiek człowieka aż do utraty tchu. I bili się po gębach, między oczy, każdy z pyskiem krzyczącym nienawiścią. Aż póki jedni