Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeciw drugim znienacka nie wyciągnęli swych sztandarów partyjnych. Wtedy to z murów Zarządu „Flory“ wyskoczył na czele konnych granatowych „gwardzistów“ wysrebrzony Kapuścik.
Ktoś strzelił z rewolweru.
Konie policji skoczyły naprzód, przez rozwalony parkan, i dalej prosto w cmentarz. Nikt już nikogo nie dopatrzył, pomyliły się partie, odłamy i tylko szable policjantów śmigały pośród krzyżów niczym białe płomienie. Trwało dość sporo czasu, nim konni oczyścili plac i strażą obstawili.
Pan porucznik Kapuścik urzędował formalnie, wedle litery prawa, jedno w drugie. Do Kostrynia nie zdążył aż na dziesiątą wieczór. Umachany, zbłocony.
Dyrektor Kostryń wiedział już o wypadku, nie znał jednak szczegółów. Służba opowiadała same tylko androny! Gdy pan Kapuścik stanął w drzwiach gabinetu, wypadło dyrektorowi pióro z ręki.
— Po rycersku — uśmiechnął się Kostryń — doprawdy wygląda pan jak święty Jerzy.
— Są ranni i zabici.
Kostryń siadł. — Niech pan spocznie, panie poruczniku.
— Są ranni i zabici.
— Zabici? — Kostryń głaskał pośpiesznie kolana granatowych breachesów Kapuścika. — Tak. twarda służba. W każdym razie, pan wie, kochany poruczniku, to miejsce, ewentualnie, to upatrzone miejsce, przy porcie, tam nad morzem, na naszym przeła-