Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

suwa się, latarnie ślepią oczy, nad nimi zaś głos Knote:
— Uważaj tam Lenora!!
Stanęła na ten głos Dusiówna w świetle powozowej latarni, jak piorunem rażona. Za późno! Konie biły o grudę nie ruszając się z miejsca. Spoza czarnego lakieru błotników wyłaniała się twarz Kostryniównej w połyskującej czapce.
Naprzeciw siebie: Lenora w rowie rozkopanym, zawinięta we fioletową chustkę Karolci Domagało, otoczona wyciągniętymi rączkami przestraszonych dzieci. Naprzeciw zza woalki małe czerwone wargi Kostryniównej w zorzy łaskawego uśmiechu.
— Weźże to dla tych dzieci — zawołały złocistym głosem malutkie usta przez srebrzystą woalkę.
Konie szarpnęły, woźnica podciął batem, ponad lakierowanym brzegiem powozu wionęła ręka w skórzanej rękawiczce — trafił Lenorę w piersi chrzęszczący pocisk mały, torebka z cukierkami.
Dusiówna nie podjęła torebki, porwała się uciekać, dzieci w płacz, uciekać i uciekać prosto ku cmentarzowi.
Do grobu kobietom ani dzieciom nie udało się dojść. Warowali tam, naprzeciw siebie, jedni, drudzy i trzeci, przeciw sobie dyszący. Trumnę przynieśli sami prowodyrzy. Pierwszy miał zacząć przemowę ksiądz wikary, gdyż była pierwsza klasa pogrzebu, do czego należało przemówienie kapłana.
Po przemówieniu tym zależy wszystko od siły zwolenników. Jak nikt, to nikt. Ale niech tylko jedni zaczną — taka była instrukcja posła Drążka dla Ko-