Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkich stron za nią. Droga niepewna, w pięć torów wyjeżdżona, a tam już w wodę wpadli, tam znowu mostek trzeszczy.
Przed bramą cmentarną omal nie rozbiło się wszystko! Czarna chorągiew wionęła w jedną stronę zamiatając po głowach ponurym swoim skrzydłem. Za tą chorągwią jedni.
Krzyż w drugą stronę, co widać jasno, dzięki białej komży starego kościelnego. Za tym krzyżem znów drudzy.
Ci, co nieboszczkę nieśli, wlecieli prosto do głównej alei, tam pochłonął ich mrok, i ukazali się aż gdzieś przy kolczastym drucie cmentarnego płotu nad mogiłą, do rzeczy wcale nie należącą. Już bitka między nimi.
W tym kierunku udali się inni uczestnicy, pośpiesznie, aż cały brzeg cmentarza okropił się połyskiem zapalonych świec, które na wietrze gasły pomnażając ciemności.
Dzieci i jeszcze inni, stateczniejsi, niektóre kobiety pozostały przed bramą cmentarną czekając wyjaśnienia. Skąd tu w tych dzikich gwałtach nadejdzie wyjaśnienie?
Konie powozu dyrektorskiego, odkarmione wałachy, potrącił wracający karawan. Karawan ten oddalał się co żywo, lecz znów teraz za późno: wałachy przepłoszyły się, gdy im przed nosem mignął, i trzaskając złowrogo kopytami wdarły się nagle w tłum:
Dzieci w płacz, Lenorka rzuciła się, by je uciszyć czy też chociażby zebrać razem. A tu już powóz prze-