Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kaprysu! To Zuza ułożyła dziś przy masażu, że spotkają się na pogrzebie — a ty mi Knociu pokażesz tam przy sposobności tę jakąś przyjaciółkę, tę górniczkę młodego Mieniewskiego. Jest to potrzebne komuś...
Głaskała panią dyrektorową czule po rękach, ułożonych na śmietankowym kocu. Po rękach małych, lecz jak gdyby nieżywych, gdyż w nowych rękawiczkach. Głaskała swą pacjentkę ruchem oddanej czułości, aby tylko nie mówić. Gdyby otwarła usta, musiałaby krzyczeć!!
Kondukt wyszedł spomiędzy ulic i domostw. Brnął pustką podmiejską, bezpańską, na wskos od słupów telegraficznych, porośniętą dziwacznie gąszczem roślinek nędznych, z których kurzyło drobnym śmieciem.
Od niedalekiej już „Flory“, bokami rozłożonej przy cmentarzu, zalatywało kwaśnym smakiem węgla. Noc stamtąd szła. W nocy tej, naprzód idącej, widać było poprzeczną grubą linię cmentarnej bramy.
Dojść do tej bramy czy wozem chociażby podjechać nie było łatwo, nad wyrwami po pracach ziemnych, nad bliznami po zdjętych kolejkach kopalnianych przerzucone mostki nie dawały pewności, jako zbutwiałe i wielokroć przegniłe.
Cóż dopiero, gdy jeszcze do tych spraw musiała się przyłączyć polityka: o kolejność przybycia na cmentarz poszczególnych odłamów, o miejsce, które potem przypadnie danym zwolennikom, czy też wrogom, nad trumną?
Co trumna wyskoczyła z krętaniny, co naprzód pośpieszyła, prowodyrzy niczym ogary rozjuszone ze