Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kając się raz po raz na powóz i na powóz. Śpiew też przygasł. Ludziom żal było śpiewać, gdyż słyszeć chcieli tupot cugowych koni, dzwonienie błyskającej uprzęży, cały ten chrzęst dostatku.
Prowodyrzy zaganiać musieli. Tak samo Duś, Koza i Pstrokoński, i inni. Ów zaś dryblas, z kostryniowskiej Pracy, znalazł się — tak sobie wymędrkował — zaraz blisko powozu. Otrzymał polecenie od córki dyrektora wyszukać tu gdzieś Knote.
Wrył się co żywo w tłum a pani Kostryniowa powtórzyła raz jeszcze trwożną refleksję: — Taki żal, taka śmierć, mogło by ich to przecież trochę uspokoić. Dać trochę do myślenia.
Smętnym nastrojom pani Stanisławy starczyło tego jednego widoku do żałosnej ugody z życiem. O cóż walczyć, o cóż się męczyć? Zwłaszcza dziś, gdy otrzymała nareszcie bilecik od Coeura, w odpowiedzi na swój bilecik, iż pan dyrektor Coeur zjawi się w oznaczonym miejscu (w bibliotece Staszica) i chętnie służy.
Powóz stanął, na przedniej ławeczce usadowiła się skromnie masażystka.
— Będzie nam raźniej we trzy. — Pani Stanisława pragnęła z racji pogrzebu wyświadczyć ten dyskretny zaszczyt biednej Knoci. Niech ludzie przy okazji dowiedzą się i pamiętają, na kim opiera się tu biedna Knote.
Masażystka... Białe ognie troiły się jej w oczach! Służyć wciąż, całe życie, wciąż tylko oklepywać rozpieszczonych bogaczów, przerywać w środku słowa rozmowę, która o całym życiu decyduje! Dla jednego