Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powstawały w orszaku, przerwy, dziury i znów po kocich łbach pośpieszna bieganina.
Knote walczyła przeciw tej fali motłochu. Dreptała wytrwale nie dając się zepchnąć, tym bardziej że równocześnie składała księdzu wyznanie, niepotrzebne, nieważne a jednak łzami gorącymi poparte: o maszynie do szycia, zabranej Supernaczce w swoim czasie, kilka tygodni temu, kto mógł wtedy przypuszczać?!
Aż tu nagle, widać w świetle nikłego dnia, krzyż na przodzie pochodu zachybotał, ukłonił się, w dwie strony. Z boku, z ulicy Błotnej wypadł powóz dyrekcji „Erazma“. Zaprzągnięty w parę czarnych wałachów. Wszyscy je znali w Osadzie i z daleka witali ukłonem.
Na ciemnym tle powozu siedziały panie, dyrektorowa Kostryń i córka Kostryniówna, okryte śmietankowym kocyczkiem w piękne lamparcie cętki. To one, one, dyrektorowa z córką, różowy puch za jasnymi woalkami.
Ludzie stracili głowy. Trumna jak trumna pcha zawsze pogrzeb naprzód. Powóz atoli pociągał wszystkie spojrzenia w tył.
Oprócz najwybitniejszych wypadków nieszczęśliwych dyrekcja nie odprowadzała zwykłych zmarłych na cmentarz; inżyniera, sztygara, jeżeli bardzo wysłużony; dozorcę prawie nigdy, a już żeby górnika?! Do tego jeszcze teraz, gdy już Umowa dawno wymówiona, rokowania zerwane!
Taki fakt! Fakt, manewr czy znów podstęp?! Sieroty nawet nie patrzyły za matką, lecz poty-