Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostatniej granicy miłosierdzia. Przeciw tylu pokusom zmysłów. W pierwszych dniach poznania widział podobieństwo Martyzelki do swej matki. Niby młodszej, lecz tak samo posłusznej i pilnej, w rzeczach wiary. Potem charakter matki rozwiał się, żona górnika przedzierzgła się niejako w siostrę. W miłą, rówieśną siostrę. Z okresem choroby i śmierci Supernaczki Kania nie śmiał już myśleć o tym, co następuje. Trzeba tu było siły i wielkiego spokoju.
Nie lękał się powabów ciała. Od czasu wydarzenia z chininą, gdy uległ pewnej kobiecie, nie młodej wcale, obojętnej, i gdy kobieta owa, by przerwać płód, zażyła chininy i zimna, zlana potem, na plebanii omal ducha nie wyzionęła w torsjach, zahartowany już był na zawsze chyba przeciw kobiecemu ciału.
Lecz z żony górnika Martyzela przemawiały ciemności. Tak sobie wyobrażał ksiądz Kania. Jakieś ciemności życia, czyli też sił tajemnych, czy też może żywiołów? Ciemności owe, lśniące w spojrzeniach, w słowach, nawet w ruchach, trzymał dotąd na wodzy. Była to wielka rozkosz, takie przemaganie.
Tymczasem dziś prawie że już zamykał tę kobietę w objęciach. A działo się z przyczyny śmierci Supernaczki. Śmierć zaś owa wskazywać winna raczej drogę obowiązku, a obowiązek konieczność objawienia nowej wiary publicznie, w walce o jak najczulsze dobro biednego człowieka, czyli duszę. A znów jakże wystąpić przeciwko woli męża? A znów dalej, cóż przeciwstawić zakrzepłej powadze obrządku rzymskiego, jak nie obrządek narodowy, czyli nowe zasłony prawdy, czyli między baranów iść w nowej wilczej skórze?