Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Doczesne, nędzne usidlanie, i którego Bóg, niczym woda nieogarniona, nie objęta przez sieci żadne, wciąż przepływa, przecieka.
— Upadłam, i zdaje się, poraniłam się.
Ciche, żałosne prawie słowa Martyzelki wyrwały księdza Kanię z jego bezsilnych myśli. Patrzył przed się i czekał.
Rozpięła uważnie guziczki i z rozsuniętych brzegów szarego materiału ukazała swe ciało, nad obojczykiem poryte do krwi pazurami. Porwane w bitce z Supernakiem ramiączka koszuli rozsunęły się snadnie i oto ukazała się pierś zwarta, biała, sklepiona, niby owoc.
W oczach Martyzelki stanęły łzy, na policzkach rumieńce, a na czole zbrużdżone ciemności.
— Upadłam i poraniłam się, trzeba tu coś poradzić. — Wymówiwszy te słowa westchnęła, potem zaś, niby przez sen, zarzuciła temu człowiekowi ramiona na szyję.
Jakby czekali na to od dawna, ona jedna wiedziała, iż czekają.
— Tak być musi, ty wiesz! — Słowa te pamiętała chyba jeszcze z pałacu po swym pierwszym mężczyźnie. Nigdy później wymówione nie były, aż teraz znów dopiero.
— Ty wiesz przecie! Miałaż teraz wspominać o pogrzebie Supernaczki, o obrządku narodowym. Liczyła, że te sprawy załatwi się przez męża z Supernakiem. Nie o tym mówić teraz.
— Będziesz miał wszystko, jak będziesz chciał — zadrżała w nagłym, rozkosznym śmiechu.