Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teraz dopiero, poprzez omamy żądzy zrozumiał Kania najgłówniejsze: że w nim proroka zapomniała! Porwał żonę górnika za przeguby, z okrzykiem — ach, grzesznico — cisnął na kolana. I doskoczył z pięściami. Byłby bił między ciemne, rozstawione źrenice, lecz właśnie ciemność, lśniąca mokrym powabem, przywiodła księdza do opamiętania.
Zmitygował się Przyobiecał zapomnieć raz na zawsze o tym incydencie. Na ramię radził okład. Potem jął się rozwodzić nad sprawami ducha i ciała na ziemi.
Martyzelka słuchała w głębi izby, przepełniona bolesnym krzykiem, który już nie mógł znaczyć, a wszystkie słowa dławił.
Odeszła bez żadnego pożegnania. Do domu przyszła umordowana! Wszystko jej z rąk leciało.
Czekała tu w pośrodku izby, na co? Na co czekać w trybach takiego życia?
Martyzel wrócił z kopalni nad wieczorem. Z głową jak oczadziałą. Smrody, gazy czy dymy mieli na filarze. Wracał z głową pijaną, bolącą. Numer górniczy był dobry i wydobycie dobre, gdyby nie owe smrody.
Radziła, by trzymał głowę nad rozpaloną blachą, nad kuchnią, wtedy bóle odchodzą. Wszystkie żony górników tak radzą, jako iż to są sprawy dawno wypróbowane.
Martyzel gardził takimi sposobami. Umył się, zjadł i spoczął blisko okna, przy wybielonej wnęce.
Żona siadła naprzeciw.
I nagle z wypiekami na twarzy sycząc gniewnie,