Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pełna niespodzianej rozpaczy mówić zaczyha w sprawie pogrzebu biednej przyjaciółki, Supernaczki. Żeby mąż szedł, żeby się zmówił z Supernakiem, żeby mu przetłomaczył.
Na próg ze łzami w oczach wyprowadziła męża w tę drogę. Starszy górnik Martyzel rozumiał powagę swej misji.
W marzeniu swym, popartym jakością tylu prze różnych poglądów, czerpanych zawsze tylko z oryginału, opowiadał się Martyzel wiernie za chemicznym rozwiązaniem sprawy ludzkiego życia. Lecz wtedy gusłom braknie miejsca, a sami przecież uchwalili niedawno z delegatem okręgu, taką tam jakąś próbę, czy manifestację gwoli pobudzenia do strejku. Więc życie dalej porywa już tę śmierć, nie da jej chwili samotności i przenika, wypełnia ją od razu nową walką.
Odnalazł Supernaka łatwo, u Szymczyków. Wyszli we dwóch, to jest Martyzel i Supernak, niby jako mający organizacyjne sprawy na osobności.
Nie były ważne: o obrządek pogrzebu. Choć to życzenie nieboszczki, cóż znaczy dziś życzenie martwego prochu? A z drugiej strony ważne, gdyż nie byłby wyruszył starszy górnik z domu, gdyby nie to życzenie kobiecej szlachetności, wysłowionej ustami żony.
Szli w milczeniu.
Gdy stanęli nad stawem lśniącym od blasku księżyca, uznał Martyzel, że może rozpocząć przemowę bardziej zasadniczą: jedna tafla błyszczała jasnością a drugą mroczył cień. Tu światło, a tu noc. Tu dobro, a tu zło, lecz wciąż ta sama woda, jeno odmianą światła odróżniona.